25 marca 2015


Błogi sen wypełnia moje ciało i psychikę (bo przecież śni mi się coś niezwykle interesującego) gdy nagle "wzdryg" i się budzę. Zza ściany słychać jakieś dźwięki, stukanie, odgłosy prysznica - sąsiedzi już nie śpią. Spod rolety albo zasłony (to zależy w którym mieszkaniu aktualnie spędzam noc) zaczynają wyłaniać się pierwsze promienie światła. Patrzę na zegarek, w tym przypadku wyświetlacz telefonu - 6:10. To nie jest pora na którą czekałam.
Zasypiam znowu. We śnie czas mija zdecydowanie szybciej. Kiedy kolejny raz otwieram oczy jest już sporo po 9, o ile akurat mam wolne. Jeśli muszę zebrać się do pracy (tak! do PRACY na UMOWĘ o pracę, jednak nie w zawodzie i nie na pełen etat) jest kilkanaście minut przed godziną 7 i ze snu wybudza mnie znienawidzony dźwięk budzika. Nie jest to coś na co czekałam...

Od dobrych kilku, a nawet kilkunastu lat mam wrażenie, że moje życie opiera się na nieustannym wyczekiwaniu na dane zdarzenie. Czy to pozytywne czy negatywne, ale zawsze wyczekiwane. Będąc dzieckiem czekało się na jeszcze więcej wydarzeń niż obecnie. Poświęcało się temu procesowi jeszcze więcej emocji. Bo przecież nic nie pobije uczucia odliczania dni do urodzin, mikołajek czy kolacji wigilijnej, podczas której mając w zasięgu wzroku kolorowe pakunki nie można było skupić się na jedzeniu, nie mówiąc już o dzieleniu się opłatkiem czy innych tradycjach. Oczami wyobraźni spod pudełek i pudełeczek, mikołajowych, mieniących się torebeczek wyłaniał się obraz domku dla lalek, małego szczeniaczka czy elektronicznego, włochatego stworka z wielkimi oczami o dość dziwnej nazwie Furby. Niestety nigdy te największe oczekiwania nie zostały spełnione i trzeba było zadowolić się zwykłymi, nic nie robiącymi pluszakami, książkami, słodyczami czy skarpetkami.

Kiedy wyrośniemy z wiary w świętego Mikołaja, a urodziny już nie są najważniejszym dniem w roku zaczynamy czekać na inne wydarzenia. Kiedy spotkamy tego jedynego/tę jedyną, zadzwoni/nie zadzwoni, kiedy zaproponuje kolejne spotkanie? W bardziej zażyłych relacjach - kiedy da mi ten cholerny pierścionek i poprosi o rękę, przecież Zośka czy Helena już dawno świecą brylantem z palca?! Czy też kwestii typowo przyziemnych - kolejna rozmowa rekrutacyjna, wyczekiwanie na spóźniony autobus, wypłatę, stanie w kolejce na poczcie, odliczanie minut do końca pracy itd. itp. Im mniej punktów zaczepienia, tym mniej sensu w życiu. Nie oszukujmy się, czekanie jest denerwujące jak diabli, ale bez czekania, jak mawiał klasyk "nie będzie niczego".

Nawet mając zupełnie wolny, beztroski dzień wyczekujemy aż czajnik będzie gwizdać i zalejemy  ulubioną herbatę/kawę, aż piwo schłodzi się w lodówce, aż zacznie się nasz ulubiony serial, aż koleżanka odpisze na sms, aż nadejdzie "zaraz" i chłopak umyje naczynia po obiedzie i tak dalej... Każdy na coś czeka, tylko nie zawsze zdajemy sobie z tego sprawę. A co czujemy kiedy w końcu się doczekamy? W większości przypadków jakąś ulgę, że czekanie mamy już za sobą. Jednak nie trwa to długo, bo za chwilę w notatniku znajdziemy sobie nowy termin, do którego będziemy odliczali dni.

PS. Odnośnie zdjęcia - nie wiem czemu, ale woda, w tym przypadku morze kojarzy mi się właśnie z czekaniem. A poza tym nie mogę się już doczekać ciepłych dni, lata, wakacji, więc... :)


Popularne Posty

Obsługiwane przez usługę Blogger.

Instagram